Kołobrzeski licealista pojechał do Afryki autostopem

Za co można wylądować w marokańskim posterunku policji, dlaczego jest to idealny kraj do podróży autostopem, jak to jest spotkać w Afryce rodaczkę i jakiego Polaka znają nawet tysiące kilometrów od naszego kraju? Czym różnią się poszczególne kultury w Afryce, a co pozostaje niezmienne bez względu na to, gdzie się znajdujemy? Jak żyć bez prądu i myć się dzięki misce i konewce? I przede wszystkim, jakie to uczucie, gdy masz 18 lat i samotnie wyruszasz w podróż do kraju oddalonego o tysiące kilometrów? O tym i nie tylko rozmawiamy z Filipem Wąsowskim, kołobrzeżaninem, który opowiedział nam o swojej wielkiej podróży stopem do Afryki.

Gazeta Kołobrzeska: Jak planuje się taką podróż autostopem? Nie wierzę, że wyglądało to tak, że wstajesz rano i myślisz „zabieram plecak i jadę do Afryki”. Długo przygotowywałeś się do tej wyprawy?

Filip Wąsowski: Mówiąc o moich pierwszych podróżach, to wyglądało mniej więcej zawsze tak, że właśnie wstawałem rano, pojawiał się ten pomysł, a za kilka dni ruszałem w trasę. Pierwszy raz sam wyjechałem do Szwecji. Wykorzystałem wtedy aplikację Trustroots, która działa na zasadzie przyjmowania do siebie podróżników bez żadnych zobowiązań, pieniędzy. Generalnie chciałbym zacząć od tego, że zawsze byłem ciekawy świata i ruszenie się z domu zawsze mnie fascynowało. W przypadku tego wyjazdu pomysł zrodził się na przełomie 2022 i 2023 roku. W moim życiu działy się wówczas różne rzeczy i po prostu nabrałem odwagi, żeby to zrobić, chociaż początkowo pomysł na Afrykę był bardzo luźny. Decyzję podjąłem po tym, jak przejechałem autostopem Litwę, Łotwę, Estonię i dopłynąłem do Finlandii w czasie majówki. Do Afryki wyjechałem już 2 lipca, czyli można to uznać za duży spontan, bo czasu na przygotowania nie było wiele.

GK: To dlaczego ta Afryka?

FW: Miałem wolne dwa miesiące z racji wakacji, bo nadal uczęszczam do liceum. W Europie jest wiele pięknych miejsc, ale chciałem zrobić dla samego siebie coś bardziej spektakularnego. Miałem po prostu chęć przeżycia wielkiej przygody, żeby mieć co wspominać na stare lata. Na początku tym planem był też Bliski Wschód. Chciałem dotrzeć do Iranu i Iraku, ale uznałem, że dwa miesiące to zbyt mały czas, bo czułbym się nieusatysfakcjonowany, gdybym będąc w tym rejonie nie dotarł do Indii. Co prawda już będąc w Afryce też nie czułem do końca pełnej satysfakcji, ale po prostu wiem, że będąc w takiej podróży człowiek ciągle chce więcej.

GK: To jeszcze zanim wyruszymy w tę podróż z Tobą, to opowiedz może o samej teorii. Jak teraz w organizuje się autostopa?

FW: Generalnie autostop to jest przecież polski twór. Z tego co wiem, to ta idea zrodziła się po wojnie, gdy grupka chłopaków chciała okrążyć w ten sposób Polskę. Później funkcjonowało nawet coś takiego, jak książeczka autostopowicza ze wszystkimi danymi, były loterie autostopowe, w PRL-u kierowcy zabierający takie osoby mogli wygrywać nagrody. Idea tej książeczki później niestety upadła. Autostop to zupełnie inny format podróży. To jest prawdziwa przygoda. Obecnie trzeba się do tego przygotować. Musisz wiedzieć, jak funkcjonują dane drogi, znać kodeks drogowy. Jeśli chodzi o noclegi to też autostopowicze dzielą się na tych, którzy preferują namiot, niektórzy śpią pod gołym niebem, część szuka pustostanów, a obecnie można właśnie szukać noclegów przez aplikacje Trustroots albo Couchsurfing.

GK: A jak reagują obecnie kierowcy? Łatwiej jest u nas w Polsce, w Europie czy właśnie w Afryce?

FW: Tak jak mówiłem, u nas ta kultura jest duża. W Polsce chętnie zabierają na stopa. Po czasach pandemii ludzie stali się bardziej ostrożni, ale ja uważam, że łatwo się u nas łapie stopa. W Europie panuje taka opinia, że najlepiej stopem podróżuje się po Polsce, dobre są też Bałkany. Zauważyłem jednak też taką zasadę, że tam, gdzie jest biedniej, tam łatwiej jest o stopa. W tych krajach ludzie są bardziej pomocni. Wciąż zdarza się jednak, że ludzie są lekko zdziwieni. Zadają to pytanie: dlaczego? Po co?

GK: Ja nie znam osób podróżujących stopem, a na drogach co prawda widuję takie obrazki, ale rzadko. To przy rozwoju tych wszystkich aplikacji nadal jest popularne?

FW: Tych autostopowiczów na drogach może nie widać wielu, ale to wiąże się też z tym, że poszerzyli oni krąg swoich podróży. Stopem pojedziesz teraz na Bliski Wschód, do Afryki, Azji. Są ludzie, którzy stopem jeżdżą do Ameryki Południowej i żeby przedostać się przez ocean korzystają z takiego samego systemu, tylko szukają transportu jachtem. Przekraczanie granic w tych czasach zrobiło się bardzo proste i jest szereg narzędzi, które te podróże ułatwiają. Ja jestem pod wrażeniem tych osób, które tak podróżowały bez wykorzystywania smartfonów. Mieli utrudniony kontakt z bliskimi. Poruszali się na podstawie map. W obecnych czasach jest po prostu łatwiej. Chciałbym też obalić mit, że podróżowanie autostopem jest niebezpieczne.

GK: To miało być moje kolejne pytanie.

FW: Ja podczas całego mojego doświadczenia jeżdżenia stopem spotkałem się tylko raz z nieprzyjemną sytuacją, która też została w miarę szybko rozwiązana. Ludzie są bardzo pomocni i otrzymałem wiele pomocy będąc w trasie. Liczbę wielogodzinnych rozmów naprawdę ciężko zliczyć. Potrafiłem jechać z człowiekiem kilka godzin, dopiero go poznałem, a rozmawialiśmy, jak starzy dobrzy znajomi.

GK: Zacznijmy omawiać trasę, jaką pokonałeś.

FW: Wyruszyłem z Kołobrzegu. Wiedziałem, że wrócę za dwa miesiące, ale do końca nie miałem pomysłu, jak się na to przygotować. Tak naprawdę jechałem w ciemno, a Europę pokonałem błyskawicznie. Przejechałem Niemcy, później Francję i dotarłem do Hiszpanii, gdzie dotarłem do portu w Almerii, skąd przepłynąłem do Afryki. Europa to było kilka fajnych dni, ciągłego koczowania na autostradach, bo trzeba zaznaczyć, że po tym, jak dojechałem na dwa stopy do Szczecina, to kolejny raz miasto widziałem w Walencji. Cały ten dystans pokonywałem szybko będąc tylko na autostradach i stacjach benzynowych.

GK: Czyli zwiedzanie, poznawanie nowych miejsc i kultur zostawiłeś sobie na dalszą część podróży, więc tu jeszcze nie pytam, co zrobiło na tobie największe wrażenie.

FW: Ten odcinek podróży mimo wszystko dał mi dużo. Przełamałem się mentalnie przed spaniem na dziko. Wcześniej miałem jakieś obawy, kryłem się, chowałem. Doszło do mnie, że przecież nie robię nic złego i nie mam czego się wstydzić. Rozbijam się więc na stacji benzynowej i po prostu śpię. Jeżeli chodzi o przeżycia czysto turystyczne, to pierwszy spacer w Walencji był momentem, kiedy poczułem, że to jest to, że jestem szczęśliwy i przede mną wielka przygoda.

GK: A co z jedzeniem? W tak długą podróż nie zabierzesz przecież całego plecaka zupek chińskich, a chyba chodzi też o to, by w czasie takiej podróży spróbować innej kuchni.

FW: Zdecydowałem, że nie ma co robić zapasów jedzenia. Podczas jednej podróży w górach miałem tego tyle, że mi po prostu ciążyło w plecaku. Pomyślałem, że na bieżąco będę uzupełniał zapasy. Jedyne co miałem, to woreczek z migdałami spakowany przez mamę. Przez ten okres podróży po Europie żywiłem się na stacjach benzynowych. Gdy już dotarłem do Walencji wpadłem w taki szał zakupowy. Wpadłem do pierwszego marketu i chciałem wszystkiego spróbować.

GK: Masz 18 lat i mówisz rodzicom: wyjeżdżam na dwa miesiące. Jadę autostopem do Afryki. Co słyszysz?

Filip Wąsowski: Generalnie jestem człowiekiem, który często ma wiele różnych, czasem dziwnych pomysłów, ale początkowo nie traktowali tego do końca poważnie, później myśleli, że zrezygnuję, a na końcu mieli już po prostu nadzieję, że wszystko będzie ok. Nie była to moja pierwsza podróż, więc rodzice podchodzili do tego z zaufaniem i stwierdzili, że wiem, co robię. Dali mi sporo swobody, żebym mógł realizować swoje marzenia i plany.

GK: Dotarłeś do Hiszpanii, a dalej droga wiodła już przez morze, do Afryki.

FW: Najpierw po przepłynięciu morza znalazłem się w enklawie hiszpańskiej, w Melilli, czyli de facto nie była to jeszcze prawdziwa Afryka, a bogate, turystyczne miasto hiszpańskie. Dopiero granica hiszpańsko-marokańska przyniosła pierwsze problemy. Pytania: po pierwsze, co ja robię w Maroko, czym ja się zajmuję w życiu, dlaczego mając 18 lat przekraczam sam pieszo z plecakiem granicę marokańską. Próbowałem to wszystko wyjaśniać, ale rozmowy po angielsku kończyły się tym, że trzeba było wiele rzeczy tłumaczyć gestami. Wpadłem w lekkie kłopoty, bo miałem ze sobą gaz pieprzowy, który zauważył jeden ze strażników. Zostałem zabrany na posterunek policji, gdzie siedziałem na krześle tak jak tutaj, ale przede mną stało siedmiu facetów, którzy próbowali dojść do tego, co to jest w ogóle za ustrojstwo ten cały gaz. W pewnym momencie bałem się, że będą go chcieli wypróbować na mnie, ale wszystko skończyło się tym, że mam fajną pamiątkę, czyli papier z marokańskiej policji o konfiskacji gazu pieprzowego.

GK: Pięknie przywitała Cię Afryka.

FW: Ja byłem przeszczęśliwy i podekscytowany, ale trzeba przyznać, że na początku zetknąłem się z szokiem kulturowym. Nawiązując do początku naszej rozmowy, ja tak naprawdę chyba nie zdawałem sobie sprawy z tego, gdzie jadę. Szybko jednak poznałem to prawdziwe Maroko, co pozwoliło obalić ten taki panujący ogólny mit o społeczności muzułmańskiej. Oni są bardzo gościnni i przyjaźni dla drugiego człowieka i ja się z tym wielokrotnie spotkałem. Maroko to teraz mój ulubiony kraj do autostopowania. Tam zabierze cię ze sobą każdy. Nie ma żadnych lęków, obaw. Ludzie są ciekawi, co ty tam w ogóle robisz. Będąc w Nador od razu spotkałem starszego pana, który spoglądając na mnie wyszedł z założenia, że jestem ze Stanów Zjednoczonych i mówię po angielsku. Rozpoczął ze mną rozmowę, zaprosił mnie do siebie, gdzie zaoferował posiłek, zaprezentował certyfikat z 1960 roku o znajomości języka angielskiego, opowiadał o pracy w wojsku. Tym spotkaniem sprawiliśmy sobie nawzajem sporo przyjemności.

GK: Czyli pierwszy posiłek z lokalsem był przełomowy.

FW: Przekonałem się, że mówiąc o Afryce mówimy o zupełnie innym stylu życia. Jestem w stanie stwierdzić, że czas tam płynie inaczej, bo życie ludzi opiera się o inne wartości, niż te, które mamy w Europie. Oni inaczej spędzają też czas wolny. Tam na każdej ulicy spotkasz ludzi siedzących na ulicy, pijących herbatę, spędzających czas nawet z zupełnie przypadkowymi ludźmi. Nie ma tych barier w kontaktach. Oni są bardzo ciekawi świata. Odbyłem masę rozmów tak po prostu stojąc w sklepie czy idąc ulicą. Moment, który zapadł mi w pamięć jest taki, gdy kupiłem sobie coś do picia i usiadłem na ulicy, a pan wyszedł ze sklepu i wyniósł mi krzesło. Niby mała rzecz, w teorii nieistotna w skali całej podróży, ale to pokazało mi jacy ludzie w Afryce mogą być dla drugiego człowieka. Inny człowiek również zaczepił mnie przechodzącego ulicą, posadził na swoim krzesełku, przyniósł arbuza.

GK: Tych historii masz tak wiele, że nie chcę ci przerywać.

FB: To wszystko było dla mnie o tyle ważne, że po raz pierwszy musiałem odnaleźć się w takiej innej rzeczywistości, dorosłego życia. Byłem już kawał od Kołobrzegu i o wszystko musiałem dbać sam. Nie mogłem liczyć na to, że coś się samo zrobi. Dlatego uważam, że podróże mocno rozwijają otwierają na świat i polecam każdemu młodemu człowiekowi.

GK: Wróćmy na mapę, gdzie udałeś się dalej?

FW: To wszystko, o czym mówiłem działo się w ciągu jednego dnia w mieście Nator. Trzeba było jednak jechać dalej. Ruszyłem w kierunku Fez, czyli pierwszego większego miasta w okolicy. Tam mieszka już ponad milion osób. Tu kolejne zdziwienie, bo po dwóch odcinkach przejechanych autostopem kolejny człowiek z którym jechałem zatrzymał się na stacji benzynowej i tak po prostu kupił mi bilet na autobus. Ja miałem pieniądze na ten bilet, plan był taki, żeby jechać stopem, ale tu przekonałem się, że ludziom w tej części Afryki naprawdę trudno jest odmówić, jeśli chcą ci pomóc. Gdy dojechałem do Fez, skorzystałem z luksusowych, jak na tę podróż warunków noclegu – skorzystałem z hostelu. Zapłaciłem pięć euro za nocleg ze śniadaniem. Gdy dotarłem, to Fez ugościło mnie temperaturą 45 stopni. Na miejscu… spotkałem dziewczynę z Polski.

GK: Co tam robiła?

FW: Była w podróży, takiej jak moja. Natychmiast się zapoznaliśmy i połączyliśmy siły na kilka dni spędzając razem czas i podróżując. Sam klimat tego hostelu też był niesamowity. Z moimi współlokatorami mieliśmy taki zwyczaj, że spotykaliśmy się na dachu. Była tam prawdziwa mieszanka narodowości. Ja z Roni byliśmy z Polski, był gość z Indii, obok dziewczyna ze Stanów i facet z Hiszpaniii wymienialiśmy się doświadczeniami z podróży.

GK: Jak wyglądała ta podróż we dwoje?

FW: Pomimo, że mieliśmy odmienne koncepcje, to przejechaliśmy razem kilkaset kilometrów. Po drodze zjedliśmy obiad z typową marokańską rodziną, która zaprosiła nas do swojego domu. Dla nich było przeżyciem, że ludzie z dalekiego kraju mogą u nich gościć. Wkroczyliśmy w góry Atlas i było pięknie, chociaż to właśnie tam spotkała nas moja pierwsza niebezpieczna sytuacja w czasie podróży autostopem. Wsiedliśmy do tira, z którego kierowca nie chciał nas później wypuścić zatrzymując się na totalnym odludziu. Człowiek mówił jedynie po arabsku, my nie wiedzieliśmy co mamy zrobić, ale postanowiliśmy, że po prostu uciekamy. Zatrzymaliśmy się w wiosce na wysokości 2500 metrów nad poziomem morza. Tam w barze poznaliśmy człowieka, który powiedział, że jego brat się nami zaopiekuje. Zostaliśmy ugoszczeni w hotelu. Sama okolica wyglądała jak na księżycu. Pomimo tego, że komunikacja była utrudniona, to szybko zintegrowaliśmy się z lokalną społecznością, a pomógł w tym lokalny bimber. Wspominam o tym, bo alkohol w Afryce jest dużym tematem tabu. W Maroku jeszcze jest on legalny, natomiast w Mauretanii traktowany jest on już jak narkotyki. W tej wiosce otrzymałem propozycję zamieszkania na stałe. Uznali, że jestem swój, nadali mi imię, przypisali nazwisko, zaoferowali pracę. To było dla mnie wzruszające przeżycie. To był również moment, w którym rozstaliśmy się z Roni, a ja ruszyłem w kierunku Sahary Zachodniej.

GK: Domyślam się, że czekały tu kolejne odmienne przeżycia.

FW: Przeżyłem tu swoją najlepszą jazdę stopem jadąc jako pasażer na skuterku z gościem, który też nie mówił po angielsku. Widoki były obłędne. Żałuję, że nie uwieczniłem tego w żaden sposób, bo po prostu musiałem się trzymać, bałem się, że zaraz wypadnę. Jechałem przez góry na poziomie trzech tysięcy metrów, droga miała z kilka metrów szerokości, z jednej strony przepaść bez żadnych barierek zabezpieczających. W oddali widać ludność żyjącą w koczowniczym trybie i wędrującą z wielbłądami. Dotarłem w końcu w taki rejon gór, który okazał się bardzo popularnym kierunkiem turystycznym dla Polaków. Miejscowi rzucali tam polskimi słówkami, na miejscu spotkałem restaurację, gdzie było polskie menu. Ja w Afryce szukałem jednak miejsc mniej komercyjnych, a bardziej naturalnych, więc jechałem dalej w kierunku tych spornych terenów saharyjskich, przed którymi mnie ostrzegano. Podążałem jednak powoli, bo założyłem sobie, że o ile, przez Europę przejadę błyskawicznie, a Afrykę chcę chłonąć każdego dnia. Po drodze spotkałem kolejnego niezwykłego człowieka. Akurat miałem problem, żeby złapać stopa. Jeden z mężczyzn wręczył mi więc pieniądze, a drugi, młody chłopak pomógł kupić bilet. Zabrał mnie też do domu, gdzie zjadłem obiad z jego rodziną. Bardzo mi zaimponował, bo pomimo tego, że był młody, sam nauczył się języka angielskiego korzystając z internetu i oglądając filmy. Sprzedawał na ulicy sok pomarańczowy zbierając na nowy telefon, by móc korzystać z internetu, bo ludzie z Afryki są teraz bardzo ciekawi świata. Otrzymywałem wiele pytań o sytuację polityczną czy społeczną w Europie. Zdarzały się jednak i takie pytania, czy Związek Radziecki dalej istnieje, czy jest Jugosławia, czy Polska to miasto w Rosji?

GK: Czyli wiedza na temat naszego kraju nie była mimo wszystko duża?

FW: Ja się nie obrażałem na takie pytania, bo sam przecież nie wiem wiele o życiu w Afryce. Szczegółowej wiedzy ludzie tam o Polsce nie mają, ale większość kojarzy nasz kraj z uwagi na Roberta Lewandowskiego. Jak mówiłem, że jestem z Polski, to panowała euforia: Lewandowski, Lewandowski, Lewandowski! Zawsze ludzie byli podekscytowani tym faktem, że akurat przyjechał do nich facet z dalekiego kraju, z którego pochodzi znany piłkarz. Starsi ludzie kojarzyli Wałęsę, zdarzyło mi się też pytanie o naszego papieża, ale generalnie zawsze najwięcej emocji wzbudzał Lewandowski.

GK: Co zaskoczyło Cię na trasie?

Filip Wąsowski: Taka bezwarunkowa miłość nie tylko do rodziny i bliskich, ale również do miejsca, w którym żyją, bo muszę przyznać, że nie były to łatwe warunki. Dla przykładu powiem, że wioska, w której byłem dopiero w 2008 zyskała dostęp do prądu.

GK: Dla nas może być to szokujące.

FW: Patrząc na moje pokolenie, internetowe, telefonowe, technologiczne, to zdałem sobie sprawę, że już jako dziecko miałem styczność z tymi pierwszymi smartfonami, a w tym samym czasie ktoś na drugim końcu świata nie miał nawet dostępu do prądu.

GK: Podążałeś w kierunku Senegalu, odkrywałeś nowe miejsca, ale czas pomimo tego nie stał w miejscu. Byłeś daleko od domu, ale wiedziałeś, że w końcu trzeba będzie wracać.

FW: Przemieszczałem się każdego dnia i byłem oczarowany tą Afryką, ludźmi, przyrodą, architekturą. Dojechałem do Mauretanii, a już miałem gdzieś z tyłu głowy, że trzeba jeszcze wrócić. Założenie całej podróży było takie, by jak najmocniej korzystać z każdego dnia. Raz spałem pod gołym niebem z innymi autostopowiczami, a innego dnia okazało się, że człowiek, który mnie wiózł jest właścicielem hotelu i zaprosił mnie tam bez żadnych zobowiązań finansowych. Starałem się chłonąć te doświadczenia, ale już w Mauretanii musiałem wybudzić się z tego sielankowego trybu życia. Wkraczałem również do kraju, o którym mówi się, że nie jest do końca bezpieczny. Wyczytałem, że Mauretanię odwiedza średnio około 50 tysięcy turystów rocznie. Porównując choćby z naszym miastem, to jest praktycznie nic.

GK: Czy te obawy się potwierdziły?

FW: Już samo przekroczenie granicy dało sporo adrenaliny. Był tam trzykilometrowy pas z jedną ścieżką o szerokości kilku metrów, a wokół jest tylko pole minowe. W Mauretanii pojawiły się kolejne problemy. Jeden z kierowców zostawił mnie i innego chłopaka na środku pustyni. Były tam tory kolejowe, jakiś barak, opuszczona stacja benzynowa. Stanąłem pośrodku niczego, bez zapasów wody, pieniędzy, których nie zdążyłem wymienić i karty sim, bo byłem już w nowym kraju. Ruch samochodowy wyglądał tam tak, że przejeżdżało jedno auto na kilkanaście-kilkadziesiąt minut. Towarzysz, który był ze mną zorganizował jednak transport i udało się dotrzeć do Nouadhibou. Tam spotkałem się z tą mauretańską rzeczywistością odmienną od marokańskiej. Była to już inna kultura i zupełnie inne prawo. Prosty przykład alkoholu – nie można pić, posiadać czy handlować. Nie ma tam też praktycznie żadnych atrakcji. Problem był na przykład z kupieniem karty sim do telefonu, bo powstało prawo według którego cudzoziemiec nie może tego zrobić. Byłem trochę zrezygnowany, ale na miejscu również otrzymałem jednak szereg pomocy. Natrafiłem na świetnego człowieka, który po prostu oddał mi swoją kartę i jeszcze ją doładował, bym miał internet. On pracował w restauracji do której wszedłem, by zebrać myśli. Gdy usłyszał moją historię, nie pozwolił mi płacić za jedzenie.

GK: Jak słucham tych wszystkich historii, to wychodzi na to, że miałeś szczęście do ludzi.

FW: Trafiałem na dobrych ludzi, ale moim zdaniem te przykłady pokazują po prostu, jak złote serce mają tam ludzie. W warunkach europejskich z czymś takim się nie spotykałem. Ten człowiek zabrał mnie do siebie do domu i udzielił noclegu. Rano kupił bilet do stolicy, bo tam w Mauretanii akurat coś takiego jak autostop do końca nie funkcjonuje. Tam wiązało się to z zapłaceniem jakiejś kwoty pieniędzy. To się gryzie z moją ideą, a do tego pojawiła się pewna trudność. W Mauretanii są dwa duże miasta: Nouadhibou i właśnie stolica Nuakchott, którą dzieli duża odległość, której w zasadzie za często nie pokonują, więc trudno byłoby zwyczajnie złapać stopa. Wsiadłem więc do tego busa, w którym kierowca starał się mówić po angielsku. Był bardzo zadowolony, że może ze mną porozmawiać, chciał mnie nawracać na islam. W czasie podróży organizował przerwy na modlitwy. Opowiadał o ich religii. Ostatecznie wziął mnie do siebie do domu i zaoferował nocleg. Tu chciałbym opowiedzieć o dwóch światach, jakie tam zobaczyłem. Pierwszej nocy spałem na materacu przed domem, otoczony betonowym murem, myłem się w misce polewając się wodą z konewki. Następnego dnia korzystając z aplikacji couchsurfing zatrzymałem się u człowieka, który mieszkał w jedynym takim apartamentowcu w mieście. Dało mi to do myślenia, jakie są różnice społeczne w jednym mieście. Była tam klimatyzacja, telewizor, pralka, prysznic, toaleta na wzór europejskiej, siłownia, basen. Tak proste rzeczy, jak wylegiwanie się w łóżku, możliwość zrobienia prania czy umycia się sprawiła mi tyle radości i pozwoliła tak naładować baterie, że ruszyłem dalej w kierunku Senegalu.

GK: Cel twojej podróży był blisko.

FW: Już na południu Mauretanii kończyła się pustynia. Pojawiały się drzewka, trawy. Klimat mocno się zmienił. Było zupełnie inaczej, zaczynając od tego, że w Senegalu na każdej ulicy możesz kupić mango. Nie zmieniło się jedno – dobroć ludzi, którzy mi pomagali, zarówno oferowali posiłek, jak i nocleg. Na porządku dziennym było to, że ktoś chce mi coś dać, nawet pieniądze. Spotkań na herbatę nie zliczę. Tu również nie obyło się jednak bez przygód, bo przekraczając granicę mauretańsko-senegalską przepływamy rzekę. Był to dla mnie lekko stresujący moment. Chciałem zrobić sobie zdjęcie, i zapomniałem, że fotografowanie budynków rządowych czy militarnych jest nielegalne. Z posterunku granicznego wybiegli strażnicy, ale na szczęście było już za późno, by zatrzymać łódkę, którą odpłynęliśmy. Gdy już po senegalskiej stronie złapałem stopa, nauczony doświadczeniem z Mauretanii dopytywałem kierowcy, czy weźmie mnie za darmo, on się zgodził, a po kilku minutach wysadził mnie na postoju busów i przy innych kierowcach chciał mnie zmusić, żebym płacił. Problem w tym, że nie miałem lokalnej waluty. Nie chciałem też pokazywać im, ile mam innych pieniędzy, bo mogliby chcieć mnie oszukać. Skończyło się na tym, że oddałem mu resztę mauretańskich pieniędzy. Uwolniłem się więc od niego i wyszedłem na drogę, na której ponownie poczułem się, jakbym był blisko domu. Przejeżdżał samochód na hiszpańskich tablicach rejestracyjnych. Zatrzymał się i choć kierowca nie mówił po angielsku, a ja po hiszpańsku to znów spotkała mnie ogromna pomoc. Dał mi po prostu pieniądze na bilet do Dakaru. Uznałem, że wkroczyłem w te rejony Afryki, gdzie podróże europejskich autostopowiczów nie są zrozumiałe dla miejscowych. Zdecydowałem się po prostu odpuścić i uznałem, że nie jest to moja ostatnia podróż i czas po prostu wracać.

GK: Życzę ci więc, aby kolejna wyprawa przyniosła równie wiele doświadczeń i wrażeń. To była duża przyjemność wysłuchać tej opowieści.

FW: Dziękuję bardzo.

Rozmawiał Przemysław Polanin

Zdjęcia: Archiwum Filipa Wąsowskiego

Komentarze