Przejechał 4500 kilometrów rowerem w 33 dni pokonując góry, bezdroża, ale także ulewy i upały. Co zaskoczyło go w czasie rowerowej wyprawy do Maroka? Jak pedałuje się w tak piekielnym upale i jakie nieoczywiste miejsce na swojej trasie poleciłby na wakacje? Opowiada Marcin Ryttel, czyli rowerowy podróżnik z Kołobrzegu.
Gazeta Kołobrzeska: Naszą rozmowę chciałem zacząć tak naprawdę od ostatniego etapu Twojej wyprawy, czyli Maroko. Przypominam sobie słowa młodego kołobrzeżanina, który pokonał podobną trasę, jak ty, tylko że autostopem. Powiedział mi, że miał obawy przed Marokiem, a okazało się, że nigdzie na trasie nie spotkał się z taką życzliwością, jaką okazali mu Marokańczycy. Jak wyglądają Twoje doświadczenia właśnie od tej ludzkiej strony?
Marcin Ryttel: To jest dobre pytanie, bo też naszła mnie taka refleksja już w czasie wyprawy, ale też po niej. Przed startem myślałem, że ta Afryka będzie czymś dla mnie najtrudniejszym, może nawet kulturową przepaścią. Byłem wcześniej w Maroku, ale tym razem planowałem jednak podróż rowerem i to nie przez miejsca turystyczne, tylko bezdroża wioski. Wiedziałem, że będę spotykał także ludzi, którzy nie mają do czynienia z turystami. Gdy już dojechałem do Maroka, to z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że wtedy poczułem się jak wśród swoich. Po przekroczeniu Cieśniny Gibraltarskiej, po opuszczeniu Europy, która teoretycznie jest moim domem, to dopiero w Maroku poczułem się, jak w domu. Ci ludzie są tak serdeczni, że wszystkie obawy od razu zniknęły.
GK: A jak ten odbiór Twojej osoby wyglądał w innych miejscach? Zainteresowanie budziłeś na pewno.
MR: Jadąc przez Polskę, całe Niemcy i Francję widok osoby jadącej z rowerem z dużymi sakwami nikogo nie dziwił, bo choćby na Lazurowym Wybrzeżu wiele osób tak podróżuje. Moja osoba budziła zdziwienie, gdy wjechałem w interior Półwyspu Iberyjskiego, gdy temperatury zaczęły osiągać już wysokie rejestry. Wówczas ludzie rzeczywiście dziwili się, że ktoś decyduje się na jazdę rowerem w tak trudnych warunkach. No, ale jak już wjechałem do Maroka i tak jak mówiłem, poruszałem się przez miejsca zupełnie nieoczywiste. Zdarzało się, że w małych wioskach ludzie po prostu mieli szczęki na podłodze. Miałem wrażenie, że pierwszy raz widzą turystę z Europy, a na pewno takiego, który podróżuje na rowerze.
GK: A w tych warunkach zdarzyły się jakieś sytuacje niebezpieczne, że musiałeś mocniej nacisnąć na pedały i po prostu chciałeś jak najszybciej opuścić dane miejsce?
MR: Teraz myślę sobie, że to była chyba taka moja projekcja w głowie. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że Maroko jest krajem, w którym obowiązuje prawo szariatu, że jest to naród islamski, że mogą się tam pojawić jednostki, które mogą stanowić zagrożenie, ale tak jak mówiłem, zasadniczo ludzie są tam przyjaźni. Ci ludzie mają mocny kręgosłup moralny. Nie ma tam alkoholu, więc wszyscy są trzeźwi. Były jednak sytuacje, gdy czułem się trochę dziwnie, podchodzili do mnie obcy ludzie, a okazywało się, że chcą zrobić sobie ze mną zdjęcie. Miałem taką sytuację, że jakiś mężczyzna jechał za mną przez bezdroża pomiędzy wioskami konno. Wtedy się trochę przestraszyłem, ale dziś myślę, że wynikało to po prostu z ciekawości. To są właśnie te różnice kulturowe, których mogłem początkowo nie rozumieć. Zamykając ten temat, ze strony ludzi nie było tam niebezpieczeństwa.
GK: Jesteś nauczycielem języka angielskiego, więc muszę Cię zapytać o te kwestie językowe. Jak wyglądała komunikacja w tych krajach w obcym języku?
MR: Ja biegle komunikuję się w języku angielskim, ale mówię płynnie zarówno po rosyjsku, jak i niemiecku, natomiast w dużych ośrodkach czy miejscowościach turystycznych rozmawiałem właśnie po angielsku, ponieważ tym językiem międzynarodowym dało się porozumieć choćby z ludźmi młodymi. Ale większość wyprawy rowerowej to jazda przez małe miejscowości i tu ta bariera komunikacyjna jest dosyć silna. Ludzie we Francji i w Hiszpanii nie mówią po angielsku i po prostu z szacunku do tych krajów trzeba te chociaż podstawowe zwroty opanować w ich języku ojczystym. Nie chodzi o to, by prowadzić skomplikowane rozmowy o polityce i gospodarce. Maroko pod względem lingwistycznym jest skomplikowane – porozumiewają się tam głównie swoim językiem ojczystym, który jest mieszanką języka arabskiego, francuskiego i jeszcze hiszpańskiego. Tam już o angielskim nie ma mowy. Tam trzeba się liczyć z tym, że powinniśmy spróbować komunikować się po francusku.
GK: Powiedziałeś, że większość wyprawy wiodła przez wioski, natomiast kilka stricte turystycznych miejsc jednak odwiedziłeś. Które mógłbyś polecić na przyszłoroczne wakacje, gdybyś miał wybrać jedno?
MR: Mówimy o Maroko?
GK: Z całej trasy.
MR: Myślę, że marokańskie miasta na wybrzeżu mają swój wyjątkowy klimat. Oczywiście na trasie była też Barcelona, która jest fascynującym, pięknym i ciekawym miejscem, Casablanca, czyli gigantyczne afrykańskie miasto, Rabat, Tanger, ale zdecydowanie każdemu poleciłbym właśnie Marakesz. Jest to takie Maroko w pigułce, kolebka całej marokańskiej kultury. Egzotyka, klimat tego miejsca jest niepowtarzalny. Ale miejsce nieoczywiste, które mogę polecić to Cordoba. To fascynujące miejsce w Andaluzji, które na przestrzeni lat skupiało w sobie wpływy islamu i kultury europejskiej. To unikalne miasto, które warto odwiedzić.
GK: Startowałeś w deszczu, kończyłeś w afrykańskich warunkach, ale na wielkie upały trafiłeś jeszcze w Europie.
MR: Przejeżdżałem przez Hiszpanię, kiedy przechodziła fala upałów. Zapamiętam to, gdy przejeżdżałem przez taką krainę, jak Kastylia-La Mancha. To taki płaskowyż znajdujący się na wysokości około tysiąca metrów nad poziomem morza. Temperatury wynosiły 40 stopni w cieniu, a nade mną wisiało wciąż pełne słońce. Był to region bardzo wyludniony, miałem problem nie tyle z dostępnością do sklepów czy restauracji, co nawet z dostępem do wody. Zaliczałem odcinki po 80 kilometrów, gdzie nie mijałem ani jednego samochodu i ani jednej osoby. Tam nieco obawiałem się o swoje zdrowie. Po stronie afrykańskiej trzeba już było natomiast startować wcześnie rano, by chronić się przed tymi najmocniejszymi upałami.
GK: Upały, wcześniej ulewy, a kilometry codziennie trzeba było wykręcić. Miałeś presję czasową związaną z datą powrotu do Polski?
MR: Wyznaczyłem sobie na całą wyprawę miesiąc i miałem plan kiedy realnie mogę dotrzeć do celu, o ile w ogóle to się wydarzy. Brałem jednak po uwagę, że to się może nie udać, bo ten plan był bardzo ambitny: 4500 kilometrów do przejechania. To wychodziło po 150 kilometrów dziennie, biorąc pod uwagę, że nie wydarzy się nic nieprzewidzianego. Brałem pod uwagę także plan minimum, czyli koniec w pierwszym dużym ośrodku miejskim – Lyonie lub na przykład w Barcelonie. Czas wymagał ode mnie tego reżimu i w sumie się udało, spóźniłem się trzy dni, po drodze miałem jeden dzień przerwy we wspomnianej wcześniej Cordobie, bo to miasto zrobiło na mnie tak duże wrażenie, że musiałem się tam zatrzymać. Finalnie cel osiągnąłem w 33 dniu wyprawy.
GK: Momenty zwątpienia pewnie były.
MR: Cel geograficzny to jedno…
GK: Od tego tematu powinienem zacząć.
MR: Najważniejszym elementem była zbiórka pieniędzy dla mojego ucznia Mateusza. Wiele wątków tej wyprawy koncentrowało się właśnie wokół zbiórki. Te ciężkie momenty i chwile zwątpienia pojawiały się na odcinkach górskich, choćby gdy jechałem przez Pireneje. Jak było mi ciężko, wchodziłem na Siepomaga, patrzyłem jak ta zbiórka idzie, a ludzie fantastycznie wpłacali pieniądze, za co bardzo wszystkim dziękuję. Serce rosło, jak patrzyłem na te wpłaty, czerpałem z nich satysfakcję i powtarzałem sobie, że to ma głęboki sens. Dodawało mi to wtedy kopa. Ta zbiórka była największym motywatorem do tego, by wyprawa zakończyła się osiągnięciem zakładanego celu. Zbiórka jeszcze trwa i zachęcam do wpłat.
GK: Chciałbym Cię poprosić o porównanie twoich dotychczasowych wielkich wypraw. Była podróż dookoła Polski, była Grecja i teraz Maroko. Gdzie było najtrudniej?
MR: Zdecydowanie teraz. Była to zdecydowanie inna wyprawa niż dwie poprzednie. Wyprawa w Polsce to czysta przyjemność, każdemu polecam. Trasa do Grecji to paradoksalnie większy dostęp do „cywilizacji” niż jazda przez Europę Zachodnią. Naprawdę w wiejskiej Francji czy Hiszpanii trudno było cokolwiek kupić, sklepów nie było, albo były zamknięte, więc po prostu miałem problem w zaopatrzenie się w podstawowe produkty czy wodę. No i w ocenie całości kluczowy jednak jest ten dystans.
GK: Muszę zapytać o to czy masz już kolejne plany. Ta Afryka dalsze kusi, czy to jednak już zbyt wiele?
MR: To bardzo interesujący kierunek, ale nie da się tego zrobić latem. Konkretnego planu nie mam, ale kusząca jest Skandynawia, północ Europy. Muszę to sobie jeszcze w głowie poukładać.
GK: Od naszej pierwszej rozmowy minęło już kilka lat, pojawiasz się w telewizji, prowadzisz swoje media społecznościowe, gdy ktoś realizuje projekt rowerowy to chętnie Cię zaprasza, jak choćby MOSiR, który mianował Cię ambasadorem rywalizacji o rowerową stolicę Polski. Stałeś się chyba najbardziej znanym obecnie kołobrzeskim rowerzystą.
MR: Nie wiem czy najbardziej znanym, ale wiem, że nadal uwielbiam to robić. Turystyka rowerowa to idealny sposób na podróżowanie. Staram się to propagować wśród młodzieży i dzieci. Rower daje nam możliwość dotarcia w miejsca, w które nie dotrzemy innym środkiem lokomocji. Rowerowa Stolica Polski w czerwcu to masa wspomnień, wspólnych wycieczek, ale tu w okolicy i wiesz co? Ja mocno wierzę w to, że pomimo tego, że jeżdżę na odległe wyprawy, to prawdziwą podróżniczą, rowerową przygodę można przeżyć także 20-30 kilometrów od domu. Po te emocje nie trzeba jechać na koniec świata, gdyż mamy je w zasięgu ręki, zwłaszcza jak mieszka się w tak pięknej okolicy jak my.